Zdrowie

Zabieg usunięcia tarczycy (tyroidektomia) – czego się spodziewać?

Dziś nie będzie pięknych zdjęć (chyba, że podpadające pod estetykę brzydoty ;p), ani smakowitych przepisów, ale za to będzie pożytecznie (mam taką nadzieję). Mam zamiar opisać, jak wygląda zabieg usunięcia tarczycy. Nie od strony fachowej, nic z tych rzeczy – oczami pacjenta, z własnego doświadczenia, po kolei chcę przeprowadzić Was przez całość pobytu na oddziale.

Robię to ponieważ na jednej z grup facebookowej otrzymałam bardzo wiele pytań, jak wygląda zabieg usunięcia tarczycy i sama wiem, jak działa taka niewiedza. Idziesz na oddział i nie wiesz właściwie nic, bo lekarze nie są zbyt rozmowni, kiedy chcesz wyciągnąć od nich praktyczne informacje. Ostrzegam, będzie trochę przydługo, ale bez tragedii. Nie będzie też zbędnego wyolbrzymiania – tak zwyczajnie podzielę się z Wami przebiegiem ostatniego miesiąca.

Przed i po operacji

Przed i po operacji

Co, jak, gdzie i dlaczego?

Zabieg częściowego (w moim przypadku) usunięcia tarczycy i guza, który znajdował się na prawym płacie zwany jest przez lekarzy częściową tyroidektomią. Jak się okazuje dość częsty wśród kobiet w ostatnich latach (aczkolwiek nie tylko, panów ten problem również dotyczy, choć znacznie rzadziej). Budzi nie mniej kontrowersji, wątpliwości i spędza sen z powiek. Dlaczego? Głównie ma związek z niedoinformowaniem. Kobiety szukają wiedzy na ten temat na forach internetowych albo facebookowych grupach, gdzie przekrój informacji jest tak zróżnicowany, że można się pogubić, a następnie załamać, kiedy pięćdziesiąta osoba pisze, jak to nie było tragicznie i oczywiście, że oznacza to rok wyjęty z życia (przy dobrych wiatrach, pół roku), zakaz noszenia ciężkich rzeczy, uprawiania sportu i tak dalej. Nie brzmi zachęcająco. Zwłaszcza, że czekasz na zabieg, który Cię przeraża to raz, dwa lekarz informuje Cię, że biopsja, która była dobra, w 90% okazuje się fałszywie negatywna. Czyli już jest niezłe kombo – zastanawiasz się „złośliwy, niezłośliwy, złośliwy” – na kogo wypadnie, na tego bęc. Potem dochodzi do tego czas oczekiwania na zabieg (starasz się żyć normalnie, ale gdzieś tam z tyłu głowy odbija się to głębokim echem).

Henio (guz) w roli głównej

Henio (guz) w roli głównej

Zacznijmy od początku – diagnoza.

Jak już znajdziesz lekarza, który nie zbagatelizuje guza, który Cię bardzo polubił i rośnie około 1cm miesięcznie to mamy pierwszy sukces. Potem wystarczy tyko dostać skierowanie na chirurgię (dokładnie, nie oddział endokrynologiczny, a chirurgię małoinwazyjną – przyp. red.) i czekać (minimum pół roku, choć czasem szybciej, ewentualnie można zapłacić około 5 tysięcy i mieć operację w trybie ekspresowym – w gwoli wyjaśnienia, tak rozważałam przez chwilę taką możliwość). Jak guz w międzyczasie Cię nie udusi to mamy już pełnię szczęścia.

Trochę medycznych obrazków

Trochę medycznych obrazków

Podstawowe informacje.

Teraz zacznie się ciekawy zbiór informacji. Mianowicie, jeśli jesteś kobietą musisz przy ustalaniu daty zabiegu brać pod uwagę miesiączkę – w dniu zabiegu, nie możesz być w trakcie okresu. Dlaczego? Jak udało mi się dowiedzieć chodzi głównie o większą możliwość wystąpienia krwotoku – cóż warto tego nie lekceważyć i nie zatajać, chodzi o nasze zdrowie lub życie. Druga rzecz dotyczy już obu płci – brak choroby, jakichś infekcji itp. Co za tym idzie, trzeba tuż przed na siebie uważać i starać się nie zachorować. Po trzecie zgłaszacie się z wynikiem TSH i ten również musi być w okolicach 1, przy wyższym również zabieg jest przekładany lub TSH zbijane. Fajnie byłoby również posiadać zdjęcie RTG klatki piersiowej (polecam, dalej dowiecie się dlaczego ;p).

Szpital.

Dobra, jesteśmy już w szpitalu, przydałoby się dostać na oddział. Challenge accepted. Ustawiamy się w kolejce do rejestracji – przyjęcia planowe. Pół godziny później dostajemy na rękę opaskę z kodem kreskowym (po uprzednim oddaniu skierowania, dowodu – tak jego też trzeba mieć ze sobą, podpisaniu papierków upoważniających bliskich do wglądu w dokumentację medyczną itp.). Następny przystanek – szatnia. Przebieramy się w piżamę lub wygodniejsza opcja dres. Niepotrzebne rzeczy można zostawić, resztę zabieramy ze sobą. I tutaj zwróćcie uwagę na to, czy dostaniecie sztućce w swoim szpitalu ;p (nie to nie jest żart, trzeba zabrać sztućce, przydają się, ewentualnie dobre 15 minut zajmuje znalezienie ich na oddziale). Do tego podstawy środki czystości, bielizna, ręcznik, czyli standard. Zazwyczaj w dzień przyjęcia nie robi się zabiegu, więc dobrze jest się najeść. 😛 Generalnie nie polecam słuchać i jeść „lekkiego” śniadania, bo potem w efekcie do wieczora trzeba wyżywić się na własną rękę lub głodować. I tutaj śpieszę z odpowiedzią, jak i dlaczego. Rejestrujesz się o godzinie 8:30, ale istnieje szansa, że łóżko dostaniesz już po obiedzie, czyli koło 14:00 (takie realia, ludzie na korytarzach, przemieszczanie ludzi w salach tak, żeby wykombinować trochę miejsca dla nowych pacjentów). W międzyczasie miło spędzasz czas w poczekalni oddziałowej wypełniając stosy papierków: zgoda na zabieg, zgoda na przetoczenie krwi, kogo poinformować w razie śmierci – typowe procedury, nawet wpadnie porozmawiać z Tobą lekarz lub stażysta, trochę rozrywki na 4-5 godzin czekania.

Poczekajmy.

Mamy 14:00, rozlokowujesz się na łóżku, zabierają Cię do dyżurki utoczyć trochę krwi na badania (jak znajdzie się jakaś miła siostrzyczka to dostaniesz zupę z obiadu), dostaniesz skierowanie na RTG i EKG – na zasadzie: masz dziecko i szukaj, gdzieś w tej plątaninie korytarzy znajdziesz, gdzie Ci to zrobią. Jak ta sierotka idziesz i szukasz, po 20 minutach docierasz pod pokój RTG (i tutaj kolejna rada – książka, telefon, cokolwiek) i czekasz kolejne 4 godziny (przerwa, zmiana gabinetu po południu, ludzie z wypadków, ludzie, którzy nie chodzą ze wszystkich oddziałów, kłótliwe, stare baby wcinające się w kolejkę i grożące sikaniem w progu, kłótnie i omal bijatyki) możecie spodziewać się niezłej komedii, oczywiście jeśli jesteście cierpliwi. Ja po dwóch godzinach doszłam do stanu „wszystko mi ku**a jedno”. Po 4 godzinach i 50 minutach wychodzisz z gabinetu z ulgą, ale to nie koniec. Przecież jeszcze EKG – no to po kolacji, jak dobrze, że zostały jeszcze wafle ryżowe… Teraz poszło szybciej, oczywiście jeden gabinet nieczynny, bo przecież jest już 19. Całe szczęście salowe wiedzą więcej, niż pielęgniarki – kierują Cię na oddział położniczy (o ironio!). Tutaj nawet bez kolejki, jedynie lekarka chce Cię zabić spojrzeniem, że przerywasz miliardowy scroll facebooka. Ze świstkiem, na którym zapisali, że Twoje serce jednak bije, możesz spokojnie iść na swój oddział. I nawet kolacja na Ciebie czeka 😀 (zdjęcie poniżej, no cóż nikt nie spodziewał się rarytasów, diety bezglutenowej i innych wymysłów, w końcu dieta nie leczy – tutaj czytamy z ironią :P).

Papu

Papu

Kotlet rybny - blehhhh

Kotlet rybny – blehhhh

Ostatni etap dnia przed – po 20:00 nic już nie możesz jeść, od północy nic pić (zabieg przewidziany na 8:00). Potem okazuje się, że musisz się jeszcze wykąpać, nie za pomocą mydła, w płynie do dezynfekcji. Różowy, śmierdzący, no cóż…

Dzień x.

Rano o 6:30 budzą Cię panie pielęgniarki. Kolejna przymusowa kąpiel w różowym śmierdzielu, całe ciało z dokładniejszym uwzględnieniem okolic szyi. Jeszcze swędzi Cię skóra po wczorajszej kąpieli, a tymczasem fundujesz sobie drugą. I tutaj również stres daje o sobie znać. Jeszcze kilka godzin wcześniej, gdzieś tam przebijała myśl, że może mnie odeślą, nie zrobią zabiegu. Och tak nie wspomniałam wcześniej – byłam tydzień po przeziębieniu i i w dzień przyjęcia wypadał ostatni, przynajmniej taką miałam nadzieję, dzień miesiączki (przy rozregulowanym przez hormony organizmie spróbuj podać dokładną datę miesiączki rok wcześniej – o tak niezły dowcip, tylko polska służba zdrowia potrafi fundować takie dobre żarty :P). To już na serio, chociaż i tak dziwnie spokojnie.

Potem przychodzi do Ciebie operator (przyp. red. dokładniej chirurg) i maluje znaczek markerem koło obojczyka, żeby przypadkiem nie pomylili pacjenta. Następnie przychodzi pani anestezjolog, żeby się przywitać (poprzedniego dnia jej się nie udało, bo RTG). Pielęgniarka przynosi seksowne, zielone, prześwitujące wdzianko (zapomnij o bieliźnie, sama natura i wdzianko), w przypływie dobroci dostałam też szlafroczek w więziennym stylu, najnowszy krzyk mody, pasiak, co by nie świecić tyłkiem i cyckami jadąc na sale operacyjną najlepszym środkiem transportu na świecie – wózkiem inwalidzkim. Trochę luksusu zanim Cię potną, a co 😛 Tutaj kolejna dobra rada – szlafrok się przydaje(!) naprawdę. Mi przypadł zaszczyt jechania windą z niczego sobie sanitariuszem, panią anestezjolog i operatorem we własnej osobie, nawet mnie rozśmieszali, szach-mat, niezłe odwrócenie uwagi. <I zupełnie nie mam pojęcia dlaczego dopada mnie stres, jak silę się na te wspominki.> Potem robi się trochę gorzej, pożegnaj się z szlafroczkiem, przywitaj z twardym stołem operacyjnym, kładziesz się i nie ma odwrotu – dla pewności przypną Cię pasami. I tak sobie czekasz (Chyba już się przyzwyczailiście, prawda? Ja też.). Siostra anestezjologiczna i jakiś milion innych ludzi na sali operacyjnej dwoją się i troją, żeby kolejne pół godziny nie przyprawiło Cię o zawał, pomijając już to, że w między czasie wbijają Ci w rękę wenflon, a liczba przewijających się osób trochę „niepokoi”. A potem pojawia się anestezjolog i przysuwa do twarzy butlę mówiąc „proszę oddychać to tylko tlen”, a w rękę wpuszczają coś co powoduje, że czujesz, jak rozsadza Ci rękę, okropny ból, a potem już nic nie pamiętasz (no dobra może poza tym, że dałabym sobie rękę obciąć, że trochę się po drodze przebudziłam i operator skwitował to pospolitą „cholerą”, a potem to już zupełnie nic).

Już po.

Po operacji obudził mnie głos chirurga: „Jak się pani czuje?”. „Dobrze.” Tak, powiedziałam to na głos. Mogę mówić, dobra nasza, żyję – wygrałam razy dwa. Ciekawe co mi wycięli. Trzy myśli w ciągu sekundy, a teraz najgorsze – i tak jestem dziwna – dopiero wtedy, już po operacji dał znać o sobie cały stres. Rozpłakałam się, jak małe dziecko i trzęsłam, co najmniej jak w delirce. No cóż – strach, rzecz ludzka. Tej reakcji nie da się przewidzieć. Pomogli mi przeczołgać się na łóżko, podłączyli kroplówkę z wapniem albo tramalem, (whatever) i zawieźli na salę. Dostałam telefon (uprzednio powierzony pielęgniarce), więc poinformowałam rodziców i faceta, że jednak żyję, hurra (!), a potem zasnęłam na jakieś 3 godziny. Obudziło mnie niezbyt przyjemne uczucie, jakby ktoś zdeptał mi gardło butem, bardzo ciężkim butem, kilkanaście razy. To tak w dużym przybliżeniu, co się mniej więcej czuje, jak środki przeciwbólowe trochę przestają działać. Ale kolejny plus – macie pilota, niesamowitego pilota powodującego, że zjawia się pielęgniarka (o ile ma czas ;p). Dostajesz kolejną dawkę tramalu i możesz iść spać dalej, no prawie, bo po tylu godzinach chce Ci się siku (operacja 8:30, budzisz się po około 12:00 – 12:30, potem śpisz i okazuje się, że jest jakaś 15:00 – 16:00, kogo by obchodziły godziny – if you know what I mean ;p ). I nie wiem, jak dla Was, ale dla mnie basen to rzecz trochę uwłaczająca, trochę nie do przeskoczenia. Niestety siostrzyczka była niewzruszona i kategorycznie zabroniła mi wstać. Jak mus to mus, choć moja duma na tym ucierpiała, zostawiłam ją chyba na tym niewygodnym łóżku pod oknem. Wstać z łóżka, przebrać się we własną piżamę (tak spędziłam cały dzień w operacyjnym sexy wdzianku, które za cholerę nie przepuszcza powietrza) i pójść do toalety, jak człowiek mogłam dopiero późnym wieczorem. Żeby nie było zbyt kolorowo, pod opieką prawie męża, z walkmanem w łapce (przyp. red. – walkman = dren, przez który ścieka krew i osocze z opatrunku przypominającego pampersa, tyle, że umieszczonego na szyi). Właśnie ów dren to powód, przez który w dzień operacji trzeba zapomnieć o prysznicu, dzień po to wersja dla lubiących akrobacje. Ogólnie najgorszy był dren i Helena. Helena to moja sąsiadka z sali, dla jasności przemiła, starsza kobieta, ale chrapała jak stary traktor z dodatkowo podziurawionym tłumikiem. O ile w dzień operacji tramal ululał mnie idealnie, o tyle później już tak różowo nie było. Warto przygotować się na tak ciekawe doświadczenia, ewentualnie zaopatrzyć się w stopery, tak w razie czego 😛 No i zapomnijcie o jakimkolwiek jedzeniu, wieczorem przysługuje Wam „nie za dużo wody, bardzo powoli, bardzo małymi łyczkami” (śpieszę z informacjami od źródła – pielęgniarki – żeby nie wywołać wymiotów po narkozie i żeby nie naruszyć niczego wymiotując, więc podjadanie po cichu i łapczywe picie nie jest wskazane).

Nie będę Was straszyć widokiem opatrunku z drenem ;p

Nie będę Was straszyć widokiem opatrunku z drenem ;p

Z racji, że opowieść robi się przydługa – przyśpieszmy tempo.

Rano dostaję bułę, wielką pszenną bułę z dżemorem i masłem i jabłko, i herbatę. Mogę to zjeść? Radość po dniu głodówki nie zna granic, więc ciesząc się, jak dziecko z prezentu na gwiazdkę zaczynam jeść. No i tutaj pojawiają się schody albo przepaść, co kto woli. Cieszysz się, bo jesz, ale równie szybko zaczynasz płakać. Każdy kęs to ból. Dokładne przeżucie nie pomaga. Boli. Jedzenie boli cholernie i trwa długo, baaaaardzo długo. Ową bułę i jabłko zjadam w zastraszającym tempie około 1,5 godziny. Nie żartuję, jem i płaczę, ale jem, bo jestem zmęczona i głodna, a od nadmiaru leków przeciwbólowych boli mnie żołądek, więc mimo bólu jem też z rozsądku. I ilość słów „ból” i „jedzenie” powinno dać do myślenia, co wtedy właściwie czujesz (przy picie też boli, ale jakby mniej). Trwa to około tygodnia. Jest jedzenie i płacz, ale potem to mija. Magicznie mija i możesz jeść, uffff. W międzyczasie kroplówki z wapniem i leki przeciwbólowe i wenflon (ręka bolała mnie trzy tygodnie, ślad mam nadal, czyli po 25 dniach).

W dzień operacji nie udało mi się dowiedzieć, co właściwie straciłam, co było niezwykle frustrujące (miałam niezłe pole do popisu, bo od opcji najlepszej, czyli prawego płata i guza, po wszystko łącznie z przytarczycami i węzłami chłonnymi). Dopiero dzień później miałam szansę spytać lekarzy podczas obchodu. Generalnie zamiast odpowiedzi, udało mi się rozbawić lekarzy, którzy stwierdzili, że zadaję dobre pytania, jak na pacjenta. Zabawne, szkoda, że nie dla mnie. W końcu jednak lekarz prowadzący łaskawie poinformował mnie, że bez tragedii, tylko płat, guz i mostek. Kolejna ulga.

Dość szybko wyszłam do domu – operacja w czwartek, a w domu byłam już w sobotę. W dzień wypisu wyjęli mi dren i mogłam iść w końcu zjeść coś dobrego (jedzenie w polskim szpitalu jest naprawdę wstrętne, zresztą nie sposób się nim najeść – mój bilans to -5 kg, to chyba mówi samo za siebie ;p) i wykąpać się – luksus. Przez następnych 14 dni nie wolno nosić nic ciężkiego, unikamy wysiłku fizycznego, czyli ogólnie leżymy i pachniemy. Chociaż ja już w niedzielę udałam się na spacer (jakieś 3km) i później spacery z dnia na dzień się wydłużały, a po 14 dniach pojawiły się jakieś biegi itp.

Najgorsze jest 21 dni czekania na wyniki histopatologii. Całe szczęście mój zwierzaczek, którego nazywałam Heniem okazał się zupełnie niegroźny i pożyję jeszcze trochę 😛 W dzień odbierania wyniku lekarz usunął mi także ostatnią nitkę (nie miałam normalnych szwów, poza jednym przy drenie, a przyklejane, które po 5 dniach odpadły częściowo, a po 7, sama im pomogłam odpaść), ponieważ siostra nie usunęła mi jej podczas usuwania drenu – warto na to zwrócić uwagę. Chyba nie byli zdziwieni, że na odchodne stwierdziłam, iż mam nadzieję już nigdy ich nie wiedzieć. Ach no i uzyskałam swoją upragnioną zgodę na powrót do ćwiczeń siłowych, dostałam tylko ogranicznik do 50kg. Więc wszystkie internetowe straszaki, że na pół roku będę wyłączona z siłowni, to bzdura. Wiadomo każdy organizm jest inny i w innym tempie się regeneruje, dochodzi do siebie. Mój zrobił to błyskawicznie. Czuję się nieźle poza, jak domniemam skokami poziomu wapnia (drętwienie kończyn i twarzy), ale to raczej normalne, pewnie lekarz na kontroli moje przypuszczenia zweryfikuje. Ale bardzo ważne jest, żeby słuchać się lekarza, samowolka w udaniu się na siłownię może skończyć się nie zbyt dobrze.

Jakieś 5 dni po operacji, jeszcze z częścią "szwów"

Jakieś 5 dni po operacji, jeszcze z częścią „szwów”

 
Zaraz po usunięciu "szwów".

Zaraz po usunięciu „szwów”.

Podsumujmy.

Ogólna konkluzja jest taka, że nie ma się czego bać i nie taki diabeł straszny, jak go malują. Choć blizna jest wstrętna (na razie) i rzuca się w oczy, zwłaszcza na siłowni, gdzie nie chowa się jej pod golfem, szalem, chustą itp. Ludzie się patrzą, co nie jest przyjemne, ani fajne. Czujesz się trochę, jak małpa w cyrku. Cóż, wolę takie uczucie, niż bezczynne siedzenie w domu. Chociaż i czasem ja się pośmieję, np. kiedy ktoś zapatrzony w bliznę potyka się na sprzęcie albo wchodzi w lustro. To trochę pociesza i wizja, że się wygoi i będzie niewidoczna, a jak nie to zawsze zostają tatuaże. ;p

Jaki jest cel tego postu? Taki, że sama szykując się do zabiegu, chciałabym coś podobnego przeczytać. Najnormalniej w świecie wiedzieć czego się spodziewać. Podobne odczucia mają osoby, które zwróciły się do mnie z pytaniami. Jednym słowem mam nadzieję, że komuś tym pomogę 🙂

Tak to wygląda teraz - prawie miesiąc po.

Tak to wygląda teraz – prawie miesiąc po.